October 30, 2013

Koniec października u rodziców w Brzesku.


Mgła na łąkach za domem.
Było tak cicho, jakby nagle zamarzł na kość cały świat.


Płonący dom.


Ciepła klacz o imieniu Nancy.


A to jej towarzysz o grzywie czarnej jak węgiel.


Ostatnie dni takiego słońca.


Jeszcze ciepły sernik Mamusi.


Melisa i mięta na kolację.


Landrynki Mamusi.


Orzechy suszą się na słońcu.


Drewutnia za domem. Tutaj mieszkają myszy i robaczki świętojańskie.


Mamusia z Tatusiem przygotowują liście miłorzębu na długą zimę.


October 28, 2013

Laura Makabresku & Lilliputians (English and Polish version)

This is a fairy tale about a girl so small that she barely could cast a shadow. However, she seemed to manage well in the world far too huge for her and she was loved by the biggest man I have ever met. The girl was spending whole days and nights sitting by the desk, leaning over a great round magnifying glass through which she was observing the world of the creatures even smaller than her. She was making dolls.

One autumnal afternoon, when the sun was pushing it’s perfectly warm and rounded body between the houses on St Thomas Street, dripping with viscous honey-like light along the gutter and windows, shut to protect from the cool of the upcoming night, A. took me to a place from where I could watch mountains while drinking compote from red fruits, just like the one I remember from kindergarten.

Climbing to reach the roof took us almost an eternity, we were out of breath and sometimes I was gripped by the impression that the last floor, our destination, hadn’t even existed. A. had heard about that place from somebody else so it was highly probable that we would never find it.

At last, after having climbed dozens or even hundreds of stone grey steps, we found ourselves in the centre of the incredibly green room filled with the pleasant smell of broccoli soup and warm croutons. At the end of the chamber there was a narrow corridor which was leading to the roof. The sun was very low on the horizon and despite the thick, amber light which covered the rooftops and glued together A.'s dark hair, it went colder and sadder with each minute. Just as if we reached the centre of the autumn. A great deal lower, around us, in houses squeezed tightly must have lived people so much smaller than us. A. told me to pick a house, dwellers of which I would have liked to meet and suddenly the night fell.

Few days later I was standing in front of the small door in colour of dark chocolate. They were opened by a petite person, of height merely reaching my waist, her hair was done funnily but her eyes were wise and shrewd, which won my heart from the very start. With a gentle gesture she invited me to come inside and I felt as if I had been anticipated for a very long time.

A small, provisional vestibule led directly to the kitchen which was painted so intensely yellow. The walls were covered in round, cracked mirrors over which was hung an enormous portrait of an old lady who seemed to be very sad and lonely – maybe because her gaze was so absent, pointing to a place somewhere away from the city. Below the window on a little wooden table was a wicker platter full of hazelnuts and next to that someone had left a box of matches and a shiny nutcracker. Generally speaking it was difficult to focus on anything – there were so many bizarre things, tiny objects, colourful bottles, tins, scratched postcards, goose and pheasant feathers, lying on the floor, windowsills and flower shelves on the walls.

When I took off my shoes and walked a few steps, a man of colossal and very thin posture rose before my eyes. He had a beard and a thin black braid falling on his broad back. The man looked as If he just left the centre of the Earth and had to adjust his big, deep set eyes to the light which came inside with me. In that moment I also realized that all the windows in the apartment were covered by huge yellowed bed sheets and that the place is actually filled with darkness lying on the cupboards, between the rows of tiny objects, blurring their shapes and colours. It was similar with the house-dwellers – their faces were covered in something like grey powder, mild dust, which partly fell on the floor as a result of a strong, unexpected collapsing of the eyelashes over the cheeks.

Both of them seemed not to like leaving the house, enjoying the closeness of each other instead – hidden in the shadow of their own, tightly tangled bodies. I thought that I could stay a little longer so I asked for a cup of warm tea. The big, bearded man made some delicious green tea for everyone, adding incredibly aromatic spices which appeared to me as tasted for the first time in my entire life. Black well fed cats were wandering on the floor brushing against someone’s calves or the edges of the cupboard. They had soft fur and slightly slanted phosphorescent eyes, impossible not to stare at.

The big, bearded man and his little companion were sitting very close to each other all the time. She played with his thick, coarse beard with her thin crooked fingers and he appeared to be purring silently with pleasure. They looked happy, as if they had always been together and knew everything about each other although they spoke so very little. Then they suddenly disappeared.

I found them in another chamber, to which led a room so dark and narrow that I was too afraid to observe it closely. She was sitting by the desk, leaning over big round magnifying glass through which she was observing the world of the beings even smaller than her. The man was sitting in the corner smoking pipe until he disappeared in thick aromatic smoke which covered precisely and slowly his entire enormous figure.

There remained the two of us. I got an impression that maybe it would be better if I didn’t disturb with my presence and talk – instead I decided to seat closely and observe the delicate movements of her hands which made me feel comforted and safe. Until then I hadn’t realized that the little human who had opened me the door and gracefully invited me inside looked just as if she wasn’t human at all. Her figure reminded of a wood fairy, slightly hunchbacked, wearing oversized sweater stretched in many places, falling almost to her knees. Her hair, pinned tightly in a messy bun looked just like a nest abandoned for the autumn season and her hands made me think of an old shrunk witch – each finger looked like a crooked wooden wand but even if so, they moved skilfully and infallibly. She was working - concentrated and quiet. She seemed to manage so well in the world far too huge for her and at last she was loved by the biggest man I have ever met. And what was she working on so intensively?

She was making dolls.



(Translated by Agnieszka Plata)



***



To baśń o dziewczynce, która była tak mała, że prawie w ogóle nie rzucała cienia. Wydawała się jednak świetnie radzić sobie w tym za dużym dla niej świecie i kochał ją największy człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkałam na ziemi. Dziewczynka całe noce i dnie spędzała przy biurku, pochylona nad wielką, okrągłą lupą, przez którą obserwowała świat jeszcze mniejszych od niej istot. Robiła lalki.

Pewnego jesiennego wieczoru, gdy słońce wciskało się już swoim dobrze wygrzanym krągłym ciałem pomiędzy domy na św. Tomasza, spływając lepkim, miodowym światłem wzdłuż blaszanych rynien i zamkniętych przed chłodem zbliżającej się nocy okien, A. zabrała mnie ze sobą do miejsca, z którego mogłam oglądać góry, popijając kompot z czerwonych owoców, zupełnie taki, jaki dostawało się zawsze w przedszkolu na podwieczorek. Na dach wychodziłyśmy prawie całą wieczność, brakowało nam oddechu i czasem odnosiłam wrażenie, że ostatnie piętro, do którego zmierzamy, w ogóle nie istnieje. A. słyszała o tym miejscu od kogoś innego, bardzo prawdopodobne było więc, że nigdy tam nie dotrzemy. W końcu, po przebyciu dziesiątek, a może nawet setek kamiennych, szarych schodków, znalazłyśmy się w środku zupełnie zielonego pomieszczenia, w którym unosił się miły zapach zupy brokułowej i ciepłych grzanek. Na końcu znajdował się wąski korytarzyk, którym wychodziło się na dach. Słońce było już bardzo nisko i pomimo gęstego, bursztynowego światła, którym pokrywało dachy domów i zlepiało ciemne włosy A., z każdą minutą robiło się coraz bardziej zimno i smutno, zupełnie jakbyśmy znalazły się przypadkiem w samym środku jesieni. Dużo niżej, dookoła nas, w ciasno posadowionych domach i kamienicach pokrytych brudnopomarańczową, ceramiczną dachówką, musieli mieszkać ludzie znacznie mniejszych rozmiarów, niż my. A. powiedziała, żebym wskazała miejsce, którego mieszkańców chciałabym poznać i potem bardzo szybko nastała noc. Kilka dni później stanęłam przed niewielkimi drzwiami w kolorze gorzkiej czekolady. Otworzyła mi niewielka postać, sięgająca wzrostem może do mojego pasa, w zabawnie upiętych włosach, ale o spojrzeniu mądrym i przenikliwym, które ujęło mnie od pierwszej chwili. Łagodnym gestem zaprosiła mnie do środka, a ja poczułam się zupełnie tak, jakbym była od dawna wyczekiwanym gościem. Z niewielkiego, prowizorycznego przedsionka, wchodziło się od razu do kuchni, której ściany pomalowane były intensywnie żółtą farbą. Na ścianach pełno było okrągłych, popękanych luster, nad którymi wisiał ogromny portret starej kobiety, która wydała mi się bardzo smutną i samotną, być może dlatego, że jej spojrzenie uciekało gdzieś daleko w nieokreślone miejsce znajdujące się za miastem. Pod oknem, na niskim, drewnianym stole leżał wiklinowy półmisek pełen orzechów laskowych, obok niego zaś ktoś zostawił małe pudełko zapałek i błyszczącego dziadka do orzechów. W ogóle trudno było na dłużej zatrzymać wzrok na czymkolwiek, tyle tam było dziwacznych rzeczy, drobnych przedmiotów, kolorowych butelek, cynowych puszek, rozdrapanych widokówek, gęsich i bażancich piór, które zalegały podłogę, parapety i ścienne półki na kwiaty. Gdy ściągnęłam buty i przeszłam kawałek dalej wyrosła przede mną ogromna postać brodatego, wychudzonego mężczyzny o szerokich plecach, po których spływał cienki, czarny warkocz. Mężczyzna ten wyglądał zupełnie tak, jakby przed chwilą wyszedł ze środka ziemi i dopiero przyzwyczajał ogromne, głęboko osadzone oczy do światła, które dostało się tutaj przez drzwi wraz ze mną. W tym momencie zauważyłam też, że wszystkie okna w mieszkaniu pokryte są wielkimi, pożółkłymi prześcieradłami i wszędzie tu panuje właściwie półmrok, który ścieli się na szafach, pomiędzy rzędami drobnych przedmiotów, rozmazując ich kształty i kolory. Podobnie było z mieszkańcami ich twarze pokrywał jakby szary pył, drobny kurz, który fragmentami tylko obsypywał się na podłogę w wyniku mocniejszego, niespodziewanego uderzenia rzęs o policzki. Oboje wyglądali na takich, którzy rzadko wychodzą na zewnątrz, woląc spędzać czas blisko siebie, ukrywając się w cieniu własnych, ciasno splecionych ciał. Pomyślałam, że mogłabym zatrzymać się u nich na dłużej, poprosiłam więc o kubek ciepłej herbaty. Wielki, brodaty mężczyzna zaparzył dla wszystkich przepysznej, zielonej herbaty z miodem i dodał do niej niezwykle aromatycznych przypraw, których jak mi się wydawało próbowałam pierwszy raz w życiu. Po podłodze spacerowały czarne, dobrze karmione koty, ocierając się przeciągle o czyjeś łydki albo krawędzie komody. Miały miękką sierść i lekko skośne fosforyzujące oczy, od których trudno było oderwać wzrok. Wielki, brodaty mężczyzna i jego mała towarzyszka siedzieli cały czas blisko siebie. Ona grasowała chudymi, poskręcanymi w różne strony palcami w jego gęstej, szorstkiej brodzie, a on zdawał się mruczeć cicho z zadowolenia. Wyglądali na szczęśliwych i takich, którzy są ze sobą od zawsze i wiedzą o sobie wszystko, mówiąc do siebie niewiele. Potem nagle zniknęli. Odnalazłam ich w kolejnym pokoju, do którego przechodziło się przez bardzo ciemne i ciasne pomieszczenie, któremu ze strachu nie przyglądnęłam się bliżej. Ona siedziała przy biurku, pochylona nad wielką, okrągłą lupą, przez którą obserwowała świat jeszcze mniejszych od niej istot. Mężczyzna siedział w kącie i palił fajkę, aż w końcu zniknął zupełnie w gęstym, pachnącym dymie, który pokrył powoli i dokładnie całą jego wielką postać. Zostałyśmy we dwie. Pomyślałam, że może lepiej, jeśli nie będę jej przeszkadzać swoją obecnością i rozmową, zamiast tego postanowiłam usiąść sobie gdzieś w pobliżu i obserwować stamtąd łagodne ruchy jej dłoni, które wprowadzały mnie w jakiś przyjemny i bezpieczny nastrój. Dopiero teraz zauważyłam, że ten maleńki człowieczek, który otworzył mi drzwi i z wdziękiem zaprosił do środka, wygląda zupełnie tak, jakby człowiekiem wcale nie był. Jej postać miała w sobie coś z leśnego skrzata: lekko zgarbionego, w za dużym, rozciągniętym w wielu miejscach swetrze, który sięgał prawie do kolan. Włosy, upięte ciasno w niedbałego koka, wyglądały zupełnie jak opuszczone na jesień gniazdo, jej dłonie natomiast miały w sobie coś, co przywodziło mi na myśl wizerunek starej, skurczonej czarownicy - każdy palec wyglądał jak poskręcana, drewniana różdżka, ale mimo to wszystkie jej ruchy był bardzo zręczne i nieomylne. Pracowała w skupieniu i ciszy. Wydawała się świetnie radzić sobie w tym za dużym dla niej świecie i kochał ją przecież największy człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkałam na ziemi. A nad czym tak intensywnie pracowała? Robiła lalki.